Z Plażą Open współpracujesz od 2011 roku. Jakie to było siedem lat?
– Jeśli powiem, że były to wspaniałe chwile, to na pewno nie skłamię. Bo było (i jest) wspaniale. Od pierwszego turnieju, na którym miałem zaszczyt z Wami współpracować (a było to w Krakowie) do dzisiaj. Nic się pod tym względem nie zmieniło. Jestem bardzo wdzięczny Marcinowi Strządale i Pawłowi Bajtlikowi, że wtedy do mnie zadzwonili. I że z “Plażą” mogę współgrać do dziś. Zawsze było słonecznie, rodzinnie, po domowemu. Nawet mówić o tym nie muszę, bo każdy, kto pooddychał “Plażą”, wie to doskonale.
Jak zmieniał się cykl, poszczególne turnieje? Ty jako spiker, wiele rzeczy widziałeś, musiałeś mieć oczy dookoła głowy, więc pewnie coś ciekawego wyłapałeś? 🙂
– Cykl stał się bardziej profesjonalny. Swoje zrobiła telewizja. Niemniej za największą wartość “Plaży” uważam jej zdolność do zachowania pierwotnej świeżości. Często się dzieje, że kiedy dochodzi do profesjonalizacji jakiejś imprezy, to staje się ona sztywniejsza, bardziej plastikowa. A tu wciąż jest luz, blues i natura. Oczywiście w pozytywnym sensie tych słów. Nie odkryję Ameryki, jak powiem, że za tym wszystkim stoją wspaniali, niezawodni organizatorzy. To wasza zasługa! No i jeszcze jeden konkret trzeba podać: wzrost poziomu rywalizacji. Jest co oglądać, bo zespoły są coraz lepsze, nikt nie odpuszcza, a walka toczy się na całego. Doszliśmy do poziomu, który bez żadnego stresu można pokazywać światu za pomocą kamer TV.
Któreś miasto zapadło ci szczególnie w pamięci?
– Wszystkie po trochu, ale lubię odpowiadać na takie pytania konkretnie. A więc może – jeśli pozwolisz – wybiorę ulubione turnieje. Bardzo mi się podobał finał cyklu w “mojej” Pile, ten przy sztucznym oświetleniu, gdzie tak wspaniale rozkręcałeś doping na trybunach. To był 2014 rok. Wyjątkowe przeżycie. Choć nie czułem się wtedy najlepiej, to doskonale pamiętam żarzące się jupitery i obawę, czy deszcz nie storpeduje finału. Nie zrobił tego, a my przeżyliśmy coś wyjątkowego. Wspaniale było w Jaworze, w 2012 roku. Wieki temu! Mało kto już pamięta, że był taki słoneczny, lipcowy turniej na Dolnym Śląsku. Gospodarze dali nam wtedy serce na talerzu, byli bardzo życzliwi. I jeszcze może coś z najnowszej historii – przepraszam za brak chronologii – Zamość 2016. Nie dlatego, że wszyscy tak mówią. Ja po prostu potwierdzam, że to był turniej z innej planety. Tak po prostu.
Praca spikera podczas turniejów, które rozgrywane są jednocześnie na kilku boiskach, nie jest łatwa. Jaka jest twoja recepta na sukces, na sprawne przekazywanie informacji.
– Recepty na sukces nie znam, bo nie uważam, żebym go odnosił. Na pewno zawsze chcę dać z siebie wszystko. A kilka boisk, wbrew pozorom, pomaga. Jest szansa, żeby zmienić wątek, nie przynudzać o jednym, nawiązać do analogii z przeszłości, do większego grona zawodników… Dla mnie schody zaczynają się, kiedy pojawiają się finały. Wtedy pracuje się trudniej, bo właśnie przy jednym boisku, ale oczywiście też robię wszystko, żeby było dobrze. Ważne jest uzupełnianie się z innymi osobami, wspieranie się nawzajem – myślę tu o niezawodnej grupie organizatorów. To dodaje sił i chęci do pracy przez długie godziny. Ważne są rozmowy z gośćmi, siatkarzami, a chyba jeszcze ważniejsze – z kibicami. Docenianie ich, kierowanie do nich wyłącznie życzliwych słów… Bo bez nich moglibyśmy grać o trzeciej w nocy w środku lasu. Byłoby wszystko jedno… Ach, już się nie mogę doczekać tegorocznej edycji!
Myślę, że każdy kibic, zawodnik i zawodniczka oraz organizatorzy znają zeszyt Wojtka Dróżdża. Te zapisane trzymasz w swoim domu? Jeśli tak, to może być to kapitalna skarbnica wiedzy!
– Z tymi zeszytami (bo jest ich kilkanaście) zrobił się niezły kabaret. Są przedmiotem licznych żarcików. Ale wcale mi to nie przeszkadza. Można powiedzieć, że to jeden z “motywów przewodnich” imprez, na których jestem. To chyba wzięło się z żużla. Jak wiesz, sport żużlowy to moja miłość. Tam na każde zawody wydawany jest program, w który wpisujemy punkty zdobywane przez poszczególnych zawodników. W siatkówce tego nie ma. Dlatego mam zeszyt, żeby co nieco ponotować. Mi to bardzo pomaga, a jeżeli kogoś przy okazji rozbawia, to tym lepiej! Muszę się przyznać, że zeszyty są u mnie w domu, ale w nieładzie. Muszę je poukładać, bo w końcu ta “skarbnica” gdzieś się zagubi. Byłoby przykro, bo sporo miłych pamiątek jest w nich zawartych.
A jak jest z polską siatkówką plażową?
– Nie uważam się za eksperta, który powinien wypowiadać się na ten temat w pierwszym szeregu. Widzę jednak, że mimo kłopotów finansowych jest coraz lepiej na dorosłych arenach międzynarodowych. Jeżeli porównamy Stare Jabłonki i pierwszy Puchar Świata, ten z 2004 roku z poziomem, jaki polskie pary prezentują dzisiaj, to mamy do czynienia z galaktycznym przeskokiem. Teraz jest trudniej pokonywać kolejne bariery, bo czołówkę mamy na wyciągnięcie dłoni. Uważam, że ciekawym pomysłem na rozruszanie kadry naszych seniorów było przemieszanie par. To powinno im pomóc. Sama plażówka ma jednak problemy organizacyjne, bo dużo większym zainteresowaniem cieszy się ta tradycyjna, halowa odmiana. Tym większe brawa dla “Plaży”, że gromadzi wokół siebie grono zaufanych sponsorów i wciąż się rozwija. To bardzo trudna sztuka. Ostatnio przeżywamy wspólnie upadek pięknego turnieju w Przysusze. To przykre. A więc byłoby znakomicie, gdyby do świetnego poziomu naszych siatkarek i siatkarzy (nie tylko tych reprezentacyjnych) doszły sukcesy organizacyjne. Dla mnie “Plaża Open” jest w tym światku jak zielona wyspa. I niech kwitnie nadal!
Na koniec zapytam, jakiego sezonu spodziewa się Wojciech Dróżdż?
– Gorącego! Niech świeci nam słońce, bo wtedy będzie rewelacyjnie. O poziom zmagań jestem spokojny. Miło będzie się z Wami znowu spotkać. Co więcej: jestem pewien, że ci, którzy dołączą do nas w tym sezonie po raz pierwszy – nieważne gdzie: na boisku, czy na trybunach – będą chcieli zostać. Bo “Plaża Open” to taki nieszkodliwy narkotyk. Wciąga jak nie wiem co!